List od Janusza

Witam!

Pani Magdo, będę pisał ten list drukowanym pismem i mam nadzieję, że będzie bardziej czytelny niż moje poprzednie rozmyślania. W nawiązaniu do naszej rozmowy wysyłam moje przemyślenia dotyczące pobytu na oddziale terapeutycznym, terapii uzależnień od narkotyków w zakładzie karnym. Uznałem iż, aby mój opis był jakby zamkniętą całością muszę pokrótce nakreślić moją osobę, moją sytuację, moje oczekiwania przed terapią i plany po jej ukończeniu.

Hmm… więc zaczynajmy: mam na imię Janusz i jestem osobą uzależnioną od środków farmakologicznych przepisanych mi w trakcie leczenia ciężkiego urazu kręgosłupa. Mam na imię Janusz i jestem narkomanem, który był, jest i będzie zdecydowanym przeciwnikiem wszelkiego rodzaju narkotyków. To brzmi jak jakiś żart, prawda? Ale to fakt!

Jestem osobą wykształconą, spokojną, stonowaną, lecz jeżeli zaistnieje potrzeba, potrafię być energiczny, przebojowy i skuteczny. Taki trochę Stach Wokulski, pomieszanie romantyka z pozytywistą. W pewnym okresie mojego życia byłem człowiekiem, który osiągnął sukces. Doszedłem do pułapu, który pozwalał mi się zaliczać do grupy najbogatszych ludzi na Śląsku. Ale po kolei. Po studiach pracowałem przez okres 6 lat w szkole specjalnej, gdzie mimo iż była to praca z tzw. trudną młodzieżą, spełniałem się w tej pracy, osiągałem sukcesy i byłem lubiany przez uczniów. Dodatkowo miałem godziny w Domu Dziecka i specjalnym ośrodku szkolno-wychowawczym. Bardzo lubiłem te zajęcia i nie traktowałem tego do końca jako pracę, lecz bardziej jako wewnętrzną potrzebę i chęć pomocy tym dzieciakom.

Wszystko było super, za wyjątkiem zarobków. Miałem cudowną rodzinę, malutkiego synka, który był moim oczkiem w głowie, wspaniałą piękną żonę, no i oprócz tego wszystkiego ambicje, aby godnie i dostatnio żyć razem z moimi bliskimi. Niestety praca w szkole nie mogła mi tego zagwarantować. Były to lata 80, upadająca, lecz nadal funkcjonująca komuna. Podjąłem wręcz karkołomną decyzję, po 6 latach pracy, po osiągnięciu pewnego statusu, po dostaniu się do zarządu śląsko-dąbrowskiej „Solidarności” nauczycieli, postanowiłem odejść z pracy. Tak też się stało, w 1991 otworzyłem działalność gospodarczą. Nie będę się rozpisywał na temat poszczególnych etapów rozwoju i działalności firmy, nie to jest przedmiotem moich refleksji. Wspomnę tylko, że po około 5-6 latach moja firma była ogromnym holdingiem skupiającym kilkanaście podmiotów prawa handlowego, które działały niezależnie, lecz były kontrolowane przez firmę-matkę, którą kierowałem ja. Dla zobrazowania podam kilka przykładów:

– autoryzowany salon Citroena

– kompletny zakład produkcji opakowań

– firma produkcji komputerów i oprogramowania

– towarzystwo leasingowe-kredytowe

– firma handlu stalą, ośrodek wczasowy, firma z siedzibą w USA, a nawet firma wydawniczo-fonograficzna zajmująca się nowymi talentami jak i uznanymi muzykami sceny polskiej (np. zespół „Dżem”).

Z punktu widzenia etyki i uczciwości, o co zawsze bardzo dbałem, udało mi się stworzyć 2 zakłady pracy chronionej, gdzie zatrudniałem osoby niepełnosprawne. W sumie pracowało w moich firmach ponad 400 osób. Byłem szczęśliwy i spełniony. Studiowałem filozofię, podróżowałem, miałem dużo czasu dla rodziny i syna. Żyłem w świecie bogów. Nie paliłem papierosów, nie lubiłem alkoholu, byłem zdecydowanym wrogiem jakichkolwiek narkotyków.

Mam na imię Janusz i jestem narkomanem.

Tak wyglądało moje życie do momentu wyjazdu, jak co roku, wraz z moim synem na zimowe ferie, na narty. Były to nasze wspólne, tradycyjne, męskie wyjazdy, bardzo je lubiliśmy. Prawdę mówiąc, Pani Magdo, jest ten list bardzo osobistym wyznaniem moich emocji i zdarzeń, które ułożyły moje życie, lecz dzięki terapeucie dowiedziałem się, iż muszę się w końcu otworzyć i przestać wciąż ukrywać swoje emocje i straty, tak naprawdę upublicznienie mojej historii może komuś uzmysłowić, jak wszystko się zmienia i jak jest nietrwałe.

Dobrze, powróćmy więc do ferii zimowych. Zima była przepiękna do tego w naszych ukochanych Bieszczadach , nowe narty, duża szybkość, nawet brawura, mulda której nie dostrzegłem i ciemność.

Później poszło szybko, szpital, idealna opieka i potężne problemy z kręgosłupem. Straszny ból, niewyobrażalny, no i lek przeciwbólowy, Dolargan, opiat, sztuczna heroina, uzależniający bardzo szybko, fizycznie i psychicznie.

Mam na imię Janusz i jestem narkomanem, od ponad 10 lat jestem czysty, ale wcześniej wystarczyły 4 lata z moim demonem o imieniu Dolargan, aby stracić rodzinę, zdrowie, firmę, zaufanie, szacunek i w końcu wolność. Mam na imię Janusz i jestem narkomanem. Dziś już nie przebywam w kranie bogów pisząc ten list w więzieniu, gdzie odbywam 6-miesięczną terapię kończącą jakby mój ponad dziesięcioletni okres abstynencji. Wiem na dziś, że aktualnie przebywam w krainie piekieł. Nie będę opisywał jak przebiegało moje życie w trakcie brania a potem leczenia, myślę, że jeżeli kiedyś uda mi się uzyskać wolność, wtedy na moim blogu postaram się dokładnie i ku przestrodze opisać co się działo w tym okresie. Mogę obiecać, że będzie tragikomicznie.

Ok, a teraz Pani Magdo możemy przejść do meritum i zastanowić się nad skutecznością terapii z mojego, na dziś buddyjskiego, punktu widzenia. Chciałbym zacząć od tego, że naprawdę z buddyzmem zetknąłem się w 2005 i nie byłem wtedy w dobrym stanie psychicznym, zacząłem czytać, jeździć na spotkania, wykłady. Spróbowałem pierwszych, prostych medytacji. Coraz więcej czasu poświęcałem na nauki i praktykę buddyjską. Ostatecznie, wiosną 2011 przyjąłem schronienie i zacząłem już jakby oficjalnie swoją przygodę z Buddą. Na dzień dzisiejszy, gdyby ktoś mnie zapytał, kim jesteś? Nie odpowiedziałbym jak wcześniej: psychologiem, podróżnikiem, filozofem, przestępcą, narkomanem? Odpowiem – buddystą.

Mój terapeuta, zupełnie niedawno, parę dni temu, powiedział mi ciekawe zdanie. Powiedział: „Janusz, ja myślę, że gdybyś nie napotkał buddyzmu na swojej drodze, najprawdopodobniej musiałbyś przebywać w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym”. Następnie rozwinął temat tłumacząc mi, że moje straty są tak ogromne, iż mój umysł mógłby nie dać sobie z tym rady. Dotyczyło to bardziej strat emocjonalnych niż materialnych, ale sumując je wyglądało to bardzo groźnie. Wracając do terapii, jest na pewno pożyteczna dla wszystkich, należy jednak bardzo umiejętnie umieć z niej korzystać, a tego trzeba się nauczyć. Można w trakcie terapii walczyć ze wszystkimi i wszystkim, a nawet ze sobą, tak też czyni większość kuracjuszy. Można też jak płynący strumień, poddać się prądowi, omijać głazy (zamiast je wyrywać) i płynąć spokojnie do celu, jednocześnie mając czas na to, aby się bacznie rozglądać i uczyć. Postaram się opisać to pewnym przykładem, który dotyczył bezpośrednio mnie. A mianowicie miałem w swoim IPT (Indywidualny Plan Terapii) pracę, którą miałem przygotować na grupę o tytule „Emocje – przyjaciel czy wróg” autorki Lucyny Golińskiej. Książeczka Pani Lucyny jest w zasadzie broszurą o kilkunastu stronach, dlatego po przeczytaniu postanowiłem po raz pierwszy przygotować pracę w oparciu o psychologię i filozofię buddyjską. Wow, cóż to się zadziało na grupie, zostałem dosłownie zbatożony, zakrzyczany, wręcz zlinczowany. Nie bardzo mogłem się bronić, ponieważ terapeuta nie udzielał mi głosu. Na temat moich wartości dowiedziałem się, że „jakieś ptaszki mam w głowie czy coś tam” oraz że, uwaga, „jesteś na granicy szaleństwa”. Sytuacja zakończyła się tym, iż moja praca nie została zaakceptowana przez nikogo łącznie z terapeutą. Zgodziłem się wtedy, że napiszę drugą pracę opierając się jedynie na broszurze Pani Lucyny Golińskiej.

Po tygodniu odczytałem moją drugą pracę i wszyscy zgodnie potwierdzili, że praca jest bardzo dobra i na pewno pomoże mi dużo bardziej niż „jakieś tam”. Za chwilę dodam Pani obie prace, no a kwestie oceny pozostawiam Pani i ewentualnym czytelnikom.

Praca nr 1 (nazwijmy ją buddyjską):

Kiedyś myślałem, że doradztwo i różne formy psychoterapii są bardzo pożyteczne, ba, byłem ich wielkim entuzjastą, teraz nie jestem taki pewien. Wciąż uważam, że takie metody mogą być bardzo użyteczne dla niektórych w pewnych okresach czasu, ale również czuję, że mogą one być sposobem utrzymywania się w stanie własnej obsesji czy też w poczuciu braku wartości.

Jeżeli mam kończyć jakąś terapię na tym, że moim hobby staje się własny ból, jak robi to wielu ludzi, to buduję sobie nowy rodzaj więzienia, a to w którym jestem, na razie mi w zupełności wystarcza.

Ale wracając do tematu emocji i mojej osoby, to staram się, aby z emocjami pracować codziennie w czasie praktyki medytacyjnej. Nazywamy to – szine. Praktykując szine zobowiązujesz się przez ustalony czas nie angażować w myślenie (wbrew pozorom jest to bardzo trudne). Nie badasz wtedy swoich myśli, pozwalasz im przychodzić i odchodzić. Pozwalasz im przepływać. Siedzisz wygodnie i utrzymujesz czujną postawę. Polecam wszystkim zobaczyć, co się wówczas wydarzy.

Ja dzięki całościowej praktyce buddyjskiej (medytacja i studiowanie nauk) upraszczam sobie sposób postrzegania i reagowania. Nie analizuję emocji, tylko je obserwuję i widzę, że jeżeli nie przywiązuję do nich uwagi, inaczej, nie karmię ich swoją uwagą, to po chwili same się rozpuszczają, nie ma ich. W życiu codziennym oznacza to, że przestaję sobie wmawiać niepotrzebne cierpienie, przestaję tworzyć problemy i traktuję je mniej poważnie. Może podam przykład podejścia buddysty: kiedy przeżywamy serię życiowych katastrof, kiedy mówimy: „to chore, nie zasługuję na to”, wtedy zwiększamy tylko swój ból. Niestety w niebie nie istnieje żadne stowarzyszenie chroniące konsumenta, do którego można się odwołać. Nie można zażądać: „życie nie jest takie, jak chciałem, chcę zwrotu kasy”. Niestety, jest to co jest, to co mamy. Uczciwe czy nie, nasza sytuacja jest taka, jaka jest, właśnie tu i teraz. Dlatego wg buddysty piekło i niebo tworzymy sami między naszymi uszami. Dlatego emocje i praca z nimi to jeden z fundamentów praktyki buddyjskiej. A ja, jako że chcę rozwiązać swoje problemy do końca, więc oprócz ciekawych przykładów i rad z książki Pani Lucyny Golińskiej wolę na dziś skorzystać z 2,5 tysiąca lat doświadczenia psychologii buddyjskiej.

No i się zaczęło!

Poniżej Praca nr 2 na ten sam temat, „poprawiona” 🙂

Po przeczytaniu książki Pani Lucyny Golińskiej dowiedziałem się jak bardzo brak mi umiejętności obserwowania siebie, zarówno własnego zachowania, jak i swych przeżyć wewnętrznych. Jednocześnie dowiedziałem się, iż w pewnych warunkach wręcz uciekam przed samopoznaniem, gdyż bywa to frustrujące. Dowiedziałem się, że jestem „strumieniem myśli, wrażeń i uczuć, który wciąż przepływa przez nas”, i „że ten proces nigdy się nie kończy” 🙂

W trakcie czytania zanotowałem sobie rady, które mogą być mi pomocne w moim dalszym procesie leczenia, i tak:

1) Będę się starał spojrzeć czasem nieco sceptycznie na to, czego na swój temat jestem pewien.

2) Będę się starał zmienić perspektywę i spróbował spoglądać na siebie z boku.

3) Częściej będę pytał innych o siebie oraz o ich opinię na mój temat.

4) Jednocześnie będę chciał się uwolnić od zależności od innych, przede wszystkim nie zabiegając o ich aprobatę.

5) Dopuszczę do głosu w sobie różne sprzeczności, np. rozmowy wewnętrzne optymista-sceptyk, realista-marzyciel, itp.

Koniec pracy.

Mam na imię Janusz i jestem narkomanem, ale przede wszystkim buddystą. Myślę, że tutejsza, bo tylko o niej mogę się wypowiadać, terapia, jest mocno otoczona wiedzą, naukami i praktykami zaczerpniętymi bezpośrednio z nauki Buddy. Są tu stosowane podstawy technik medytacyjno-oddechowych w postaci relaksu (muzyka, oddech, wizualizacja). Jedną z podstawowych książek dla uczestników jest „Quest” Wojciecha Eichelbergera oparta na filozofii buddyjskiej. Tak naprawdę współczesna psychologia czerpie pełnymi garściami z nauk Buddy, i niech tak zostanie i oby nikomu to nie przeszkadzało – jak najdłużej.

Pani Magdo, myślę że to na razie wystarczy. Przepraszam za pismo, gramatykę, stylistykę czy ortografię i proszę o wyrozumiałość, choćby ze względu na warunki w jakich przebywamy. Mam nadzieję i jednocześnie proszę o to, aby wszystkie osoby, które w jakiś sposób zainteresowała moja historia, o napisanie do mnie lub na adres stowarzyszenia swoich opinii i refleksji. Na koniec życzę Pani, wszystkim osobom współpracującym ze stowarzyszeniem, buddystom i nie, aby trzymali się z odwagą rady buddyjskich uczonych-praktyków: „Jeśli uważasz, że to właśnie uczyni Cię szczęśliwym, staraj się to osiągnąć. Sam zobaczysz, dokąd Cię to zaprowadzi”.

Pozdrawiam,

Janusz

Narkoman-buddysta.