Ze Stowarzyszeniem jestem związana od siedmiu lat

Ze Stowarzyszeniem jestem związana od siedmiu lat. O możliwości prowadzenia korespondencji z więźniami dowiedziałam się z portalu dla organizacji pozarządowych. Ogłoszenie uświadomiło mi, że nigdy nie zastanawiałam się nad więźniami, byciem zamkniętym za kratkami z pewnym błędem na koncie. Nigdy nie zastanawiałam się też nad tym, że ludzie zaszufladkowani jako „źli” mogą potrzebować pomocy, kontaktu ze światem zewnętrznym. Nigdy nie kwestionowałam prostego „ludzkiego” odruchu odmawiania im prawa do tej pomocy i kontaktu, izolowania ich od siebie, wymazywania ich na co dzień ze swojej świadomości.

No właśnie – reakcje najbliższego otoczenia na tego typu wolontariat są w większości negatywne. Część z bliskich niepokoi się – a co jeśli on wyjdzie na wolność i zacznie cię prześladować? Co jeśli da komuś twoje dane? Pytają: dlaczego pomagasz osobom, które kogoś skrzywdziły? Czy nie lepiej pomóc naprawdę biednym albo chorym? Niektórzy twierdzą, że każda aktywność więźniów jest interesowna – chodzi o zabicie czasu, pomoc materialną, rozrywkę, a wcale nie o zmianę na lepsze. Staram się jednak podchodzić do tematu z większą otwartością na drugiego człowieka.

Sądzę, że człowiek popełnia błędy w pewnym pomieszaniu, na skutek serii niesprzyjających okoliczności, lęku, wpadłszy w pułapkę ego. Mimo pozornej przewagi, jaką daje agresja, może czuć się zagubiony i samotny, choć pewnie nieświadomie, głęboko pod powierzchownością. Bazując na swoich obserwacjach i „badaniach” natury ludzkiej twierdzę, że potencjał popełnienia błędu, jakim jest czynienie tzw. zła ma w sobie każdy, dlatego w pewnym sensie jako ludzkość jesteśmy odpowiedzialni za te jednostki, które się „pogubiły” i kogoś skrzywdziły. Nie raz śniło mi się, że zrobiłam coś złego – np. popełniłam morderstwo w afekcie. Z jednej strony to wydaje się nierealne, z drugiej – realizm takich snów uświadamia mi, jak blisko takiego czynu jest każdy z nas, ze względu na swoją psychiczną, emocjonalną kruchość.

Pierwszym więźniem, z którym korespondowałam, był Jacek z ZK przy ul. Kleczkowskiej. Jego wyrok był stosunkowo krótki, kilkuletni, towarzyszyłam mu w oczekiwaniu na zwolnienie warunkowe. Mimo że w jego listach pewne informacje budziły wątpliwości – zwłaszcza te o przebojowej naukowej i artystycznej przeszłości – miałam z nim bardzo dobry kontakt, a ewentualne przejawy autokreacji tłumaczyłam sobie potrzebą odbudowania poczucia własnej wartości. W przypadku Jacka nie musiałam zastanawiać się nad „strategią” kontaktu, swoją „misją”, byliśmy partnerami w listownej rozmowie i – co ciekawe – Jacek nigdy nie poprosił mnie o pomoc materialną.

Inaczej jest z Rafałem z Potulic pod Bydgoszczą, z którym wymieniam listy od ok. 3 lat. Rafał odnalazł nas prawdopodobnie w Internecie. Jego wyrok to ponad 20 lat. Nigdy nie medytował, ma znikomą zdolność autoobserwacji, fatalnie pisze, robi mnóstwo błędów i w swoich listach nie bywa refleksyjny, odkrywczy, często prosi o pomoc materialną – np. karty telefoniczne, paczki. Znajomości tej towarzyszy o wiele większa „walka” o drobne chociaż efekty. Zawsze kiedy dostaję list od Rafała, zadaję sobie pytanie o zakres manipulacji z jego strony. Na przykład kiedy zaproponowałam mu lekcję ortografii i wypisałam najczęstsze błędy, w odpowiedzi dostałam – owszem – podziękowanie, ale i list naszpikowany tyloma błędami, że ich lista byłaby tak długa jak sam list! Czy chciał mnie zniechęcić do „nauczania”? Kiedy spytałam co ogląda w telewizji, chcąc mu uświadomić, że nawet rozrywka karmi nasz umysł energią o pewnej wartości, dostałam bardzo zaawansowaną i niewiarygodną odpowiedź, ewidentnie podyktowaną przez bystrych kolegów z celi. W pewnym momencie otrzymałam też list od innego więźnia, któremu Rafał bez mojej zgody dał mój adres, a tamtemu polecił skłamać, że moje dane przekazało Stowarzyszenie. Wątpliwości budzą też osobiste wyznania, np. o kontaktach z rodziną, wizytach w kościele: często wydają mi się „spreparowane” pod kątem emocjonalnej efektowności… Wylewność i próby budzenia współczucia przeplatają się z prośbami o pomoc materialną. Mam ograniczone zaufanie. Ze względu na barierę intelektualną nawiązanie autentycznego kontaktu sprawia nam trudności. A jednak każdy list uczy mnie czegoś i dowodzi tego, że Rafał się zmienia. Ma w sobie coraz więcej czułości dla świata, coraz więcej spokoju. Stara się obserwować siebie, mieć świadomość natury swoich emocji. Jeśli czuje się samotny i smutny, dzieli się tym, zamiast uciekać. Pracuje nad sobą – w miarę swoich możliwości. Wraca do swoich błędów, by je przemyśleć. Czasem Magda podsuwa mi konkretne rozwiązania, pomysły na metodyczną odpowiedź na jego niekiedy „grę”, a niekiedy po prostu szczere pytania. Mimo licznych wątpliwości zawsze odpisuję na list z otwartością, choć czasem tydzień lub dwa zajmuje mi „ułożenie się” w sobie tak, by reagować z przekonaniem. W pewnym sensie jest to dla mnie intensywniejsze doświadczenie w duchu buddyzmu. Wierzę, że mimo dystansu zawsze przychodzi moment, kiedy Rafał zostaje sam z moim listem i z czystą kartką papieru. Mam nadzieję, że na jakimś poziomie uświadamia wtedy sobie, że można żyć inaczej, uważniej, czytać, pracować, myśleć, czuć odpowiedzialność za innych. Mimo bariery komunikacyjnej staram się pisać mu o swoich zajęciach, sztuce, przesyłać pocztówki, ważne cytaty, opowiadać o znajomych, którzy mają fundacje i pomagają innym. Czasem czuję, że to działa – nagle on wspomina księdza, który 15 lat temu organizował w jego miasteczku kolonie dla biednych dzieci. Nagle przypomina sobie, że istnieją ludzie, którzy biorą odpowiedzialność za los innych i że on takich ludzi kiedyś znał, tylko ich… przeoczył. Nagle zaskakuje mnie jakimś przemyśleniem – zupełnie szczerym, zupełnie „od siebie”. Nawet jeśli bywa i tak, że śmieje się z moich listów z kolegami z celi, mam nadzieję, że gdzieś w głębi jego serca zostaje ziarno innego myślenia o rzeczywistości. Skoro nasze drogi zetknęły się, raczej nie jest to bez znaczenia. Nawet jeśli dla niego to tylko drobna zmiana na lepsze.


***

Nie jestem „zdeklarowaną” buddystką. Buddyzm zawsze był mi bliski, lubię czytać książki buddyjskie, głęboko mnie uspakajają, chętnie też medytuję podczas praktyki jogi.

Często odbieram sygnały, że warto ćwiczyć się w „myśleniu buddyjskim”. Tak na przykład pewnego wieczoru budząca we mnie gniew i strach osoba nachalnie do mnie wydzwaniała. Błyski wyświetlacza telefonu odbiły się w oprawionej w ramkę pocztówce z wizerunkiem Bodhisattwy Współczucia, którą dostałam od Magdy Wroneckiej, prezes Stowarzyszenia. Widok ten w jednej chwili pozwolił mi inaczej spojrzeć na całą sytuację – ze współczuciem dla tej uciążliwej osoby.

Nie należę do żadnej sangi, w związku z tym doceniam otwartość „Przebudzonych” i fakt, że dzięki Stowarzyszeniu każdy może czerpać z mądrości buddyzmu tyle, ile potrzebuje – zarówno więźniowie, jak i my jako członkowie i wolontariusze.

Ewa Piątek