Kiedy jestem spragniony, piję. Kiedy jestem głodny, jem. Kiedy jestem zmęczony, śpię. W życiu jednak towarzyszy mi pewien dyskomfort, którego przyczyny nie umiałem zinterpretować. Próbowałem różnych metod na jego zwalczenie. Wtajemniczając się w ezoterykę szukałem uznania lub ekstatycznych doświadczeń. Uciekałem przed tą niewygodą w jedzenie, alkohol i narkotyki. Poszukiwałem prawdziwej miłości drugiej połówki i oddawałem się przelotnym romansom. Starałem się osiągać różne rzeczy, oddawałem się bardzo ważnym kontemplacjom, wspaniałomyślnie poświęcałem się działalności charytatywnej i walce o ważne sprawy, prowadziłem bogate życie towarzyskie i umartwiałem się samotnością, szukałem lekarstwa w nadmiarze i w skrajnym minimalizmie, a wszystko to w pogoni za wrażeniami, dzięki którym ten dyskomfort zniknie. Był on jednak tylko na chwilę zagłuszany.
Wreszcie zasiadłem na zafu i pomyślałem „to jest to”. Odpłynąłem w duchową ekstazę oświecenia. Siedziałem zazen coraz więcej, widząc w tym drogę wyzwolenia z cierpienia, o czym zreasztą zapewniał Budda. Lecz z czasem praktyki ekstaza siedzenia zaczęła maleć, wspaniałe doznania coraz rzadziej się pojawiały, aż nie pozostało po nich śladu. Zazen przestało cokolwiek dawać. Okazało się, że nigdy nic nie dawało, a dyskomfort, od którego tak uciekałem, był coraz bardziej nasilony.
Wcześniej wiedziałem, że jak nie czując się najlepiej zasiadam na poduszce, to wstanę z niej uwznioślony. Teraz po zazen czułem się dokładnie tak samo, jak przed – przygnębiony, zrezygnowany. Pomyślałem, że czegoś brakuje mojej praktyce, że może jestem level wyżej i potrzebuję więcej. Wprowadziłem śpiewy i pokłony, po których zacząłem znów czuć się lepiej. Sutry nastrajały mnie. Pomagała mi również lektura tekstów wielkich mistrzów zen – szukałem w nich inspiracji, motywacji i przykładu. Ich słowa mnie uspokajały.
Pewnego przygnębiającego dnia zajrzałem do cytatów Rōshi Kōdō Sawakiego. Przeczytałem wtedy:
Zamiast po prostu siedzieć w zazen, ludzie próbują je czymś urozmaicić. Dlatego śpiewają swoje buddyjskie modlitwy i w jakiś sposób czują się z tego powodu uwzniośleni.
Wtedy do mnie dotarło to wszystko, co wyżej opisałem. Nie tylko te śpiewy, ale mnóstwo innych działań robiłem tylko dlatego, że dzięki nim czułem się inaczej. To wszystko miało za zadanie odwracać moją uwagę od dyskomfortu – tego uczucia, które zawsze w życiu mi towarzyszyło.
Życie okazuje się bardzo proste: robię to, co jest do zrobienia – to, co przychodzi. A „kiedy jestem spragniony, piję. Kiedy jestem głodny, jem. Kiedy jestem zmęczony, śpię.” To wszystko. A dyskomfort? Widać jest uczuciem, które uznałem za negatywne i starałem się zawsze zwalczyć, a może być po prostu naturalną częścią mojej egzystencji. Muszę je po prostu zaakceptować.
W swojej codziennej praktyce wróciłem do trzydziestu minut zazen. Tyle wystarczy.
Sławek M.