Pani Magdo
Zgodnie z obietnicą piszę parę słów.
Ciemność, wszędzie ciemność, lęk paraliżuje zniewala, jest bezdenną otchłanią, czarną dziurą wchłaniającą całego mnie. Mówią, że wszystkie zło rodzi się z lęku. Byłem na łasce oceanu, nie mając możliwości samodzielnego żeglowania z połamanym masztem, rozdartym żaglem, bez steru, dryfowałem. Przychodziły sztormy, a fale wody spadały na mnie z łoskotem, tworząc otchłań przerażenia, gdy mijały i ocean cichł, następował czas przerażającej ciszy, poczucia pustki, bezradności, trwania. Wszystko to było związane z rzeczywistością, było obelgą. Żyłem w hermetycznym świecie okrytym gęstą pajęczyną iluzji, zaprzeczeń, spostrzeżeń i racjonalizacji. Styczność z rzeczywistością powodowała bolesne infekcje, ażeby nie bolało, znieczulałem się. Niestety pomimo coraz większych dawek znieczulenia infekcje pojawiały się coraz bardziej i częściej. Zwiększałem dawki, ale pomagały tylko na chwilę. Doszło do tego, że przestało działać i mój pielęgnowany z taką starannością świat iluzji, chylił się ku upadkowi. Moje kontakty z ludźmi przypominały handel wymienny – coś za coś. Zawsze wszystko robiłem dla większej lub mniejszej korzyści. Zawsze chętnie pomagałem, ale też czerpałem z tego jakąś korzyść. Nie znałem siebie, nie wiedziałem dlaczego tak się zachowuję, dlaczego to wszystko co mnie otacza, nie sprawia mi przyjemności, nie cieszy. Całe życie biegłem i uciekałem przed samym sobą. Robiłem w życiu wiele rzeczy lepszych i gorszych. Praca dawała mi wiele satysfakcji, było to co mi najlepiej wychodziło, ale to też było do czasu. Mój stan psychiczny zaczynał się pogarszać, miałem kłopoty ze skupieniem, coraz częściej się denerwowałem. Coraz częściej nie chciało mi się, przestawało mnie to cieszyć, aż w końcu zaczęło mnie to męczyć, czułem się coraz bardziej zmęczony. Straciłem dla siebie resztki szacunku, to co dawało poczucie wartości, przestało mnie cieszyć. Poczułem się zupełnie pusty, bez wartości. Zaczynałem pić coraz więcej, ażeby nie czuć, żeby życie było znośne, pomagało na chwilę. Moje całe życie skupiło się na pozyskiwaniu środków na alkohol. Doszło do tego, że przestało działać, po spożyciu czułem się dobrze fizycznie, natomiast psychicznie coraz gorzej. Zaczynały się kłopoty ze snem, senne koszmary, spałem coraz mniej. Chciałem nic nie czuć, ale nie mogłem, bo żyłem. Byłem tak zmęczony, że nie miałem siły pić ani skończyć z sobą. Taki stan nie mógł trwać wiecznie, coś musiało się wydarzyć lub skończyć. Przyszedł czas stawienia się do Zakładu Karnego. Wybawienie, zmiana, możliwości, czas na ponowne przemyślenie, znalezienie błędu.
Zaczynałem wyrok od leczenia, pół roku brania lekarstw, postawiło mnie na nogi, wróciła stabilność. Mój mózg przestał trząść się jak galareta, mogłem zacząć powrót do rzeczywistości. Przez następne pół roku próbowałem dotrzeć do przyczyny powtarzania tego samego błędu. Wtedy tego nie rozumiałem, że błędne było całe moje rozumowanie. Skupiony byłem tylko na swojej osobie. W dalszym ciągu przeszkadzał mi świat i ludzie. Widziałem tylko swoją krzywdę i swoje potrzeby, nie, nie czułem się skrzywdzony, to było cierpienie, poczucie winy z wyrządzonej przeze mnie krzywdy. Miałem bardzo silne ja. Bardzo cierpiałem, gdy moje oczekiwania nie pokrywały się z rzeczywistością, a że zdarzało się bardzo rzadko, żeby było tak, jak chciałem, wtedy byłem bardzo rozczarowany i rozżalony – nikt mnie nie lubi, nie kocha, nie rozumie, a ja tak bardzo się staram.
Przyjechałem na terapię z postanowieniem znalezienia przyczyny mojego nieszczęścia i cierpienia.
Na początku wziąłem się ostro do pracy i przeanalizowałem w drobiazgach swoje życie. Cały czas szukałem przyczyny, analizowałem, analizę przez analizę i zrobił mi się pustostan umysłowy w głowie. Dałem sobie spokój z psychologią i zacząłem od nowa.
Praktyka medytacji, obserwowanie siebie daje bez porównania więcej, jest nieocenioną metodą obserwacji i nauki o samym sobie. Pierwszą styczność z medytacją miałem w 2010 roku, kiedy odbywałem drugi wyrok. Prowadzone były zajęcia jogi, na które uczęszczałem. Bardzo mnie to wciągnęło. To wtedy właśnie po raz pierwszy zacząłem medytację. Wtedy medytację rozumiałem jako coś mistycznego, jak kolejną ucieczkę od rzeczywistości Byłem w dalszym ciągu na etapie ucieczki przed samym sobą, a więc znalazła się okazja urozmaicenia. Było fajnie i przyjemnie. Przeczytałem parę mądrych książek o duchowości. Dowiedziałem się o sobie tyle, ile pozwalało moje ja. Czyli miało być miło i przyjemnie. Dbałem o dobre samopoczucie. Racjonalizacja była doprowadzona do perfekcji. Wszystko co można było łatwo przyswoić i łatwo zmienić było cacy, to co wymagało pracy i zaangażowania było trudne, było be. Zarazem byłem obłudnikiem, z jednej strony napawałem się teoretyczną wiedzą, z drugiej strony byłem zalęknionym tchórzem, który nie potrafi spojrzeć prawdzie w oczy i zaakceptować siebie takim, jakim jestem. Od tamtej pory minęło sporo czasu, zanim doszedłem do końca, gdzie nie było odwrotu i było trzeba spojrzeć w lustro i zobaczyć swoją twarz taką, jaka jest ani dobrą, ani złą. Skończyć z naklejaniem kolorowych folii. Na początku nie było łatwo.
Każda nowa zmiana była bluźnierstwem dla mojego ja. Bolało, brakowało cierpliwości, pokory, zrozumienia, nie było łatwo przekształcić w sobie stare nawyki na nowe, męczyłem się sam ze sobą. Krok po kroku. Nie byłem przyzwyczajony do rozwiązywania problemów, ignorowałem je. Ale w końcu dotarło do mnie, że jedynym problemem jaki mam, jestem ja sam. Mój rozum jest przyczyną moich kłopotów i cierpienia, to nie ludzie ani świat, to moje iluzje i postrzeganie rzeczywistości doprowadziło do tego, że robiłem to, co robiłem i jestem tu, gdzie jestem. Jak można było być tak głupim, ażeby nie wpaść na to wcześniej. Iluzja jest potężna. Co się zmieniło?
Po raz pierwszy poczułem tę zmianę od wewnątrz, bez owijania w kolorowe bibułki. Dlatego żyje mi się lepiej, wszystko przychodzi i odchodzi, wszystko się zmienia. Każda chwila przynosi coś nowego. A ja jestem taki, jaki jestem, to daje poczucie bezpieczeństwa, zaufania, wiem co mogę i na co mnie stać. I nie czuję się z tym źle, że mogę to, co mogę i stać mnie na to, na co mnie stać.
Wszystko jest takie, jakie powinno być, ludzie są tacy, jacy są, a ja jestem taki, jaki jestem.
I nie jest to teoria, coś z zewnątrz, to wychodzi ze mnie ze środka, to nowe życie, otworzenie się na ludzi i na świat. Każda chwila, każdy dzień przynosi coś nowego, a ja obserwuję siebie, ludzi, świat i za każdym razem odkrywam coś nowego. Czuję się częścią tego świata, nie odrębnym, nie sobą dla siebie, lecz cząstką wszechświata. Ja jestem częścią tego, a to wszystko jest we mnie, to jest współ-istnienie.
Pozdrawiam i czekam na nasze spotkanie.
Przemek