PONIEDZIAŁEK (20.06.2011)
Gdy wróciłem do celi w poniedziałek po spotkaniu, byłem otwarty, bez uprzedzeń i spokojny. Zajmowałem się własnymi sprawami w milczeniu, a gdy było coś sensownego do mówienia, to odzywałem się do wszystkich ze współczuciem. Spokój i otwartość towarzyszyła mi do końca dnia i nawet, gdy przed kolacją przygotowywałem się do jej odebrania i mocno stresowałem, bo miałem zamiar iść do kuchni zważyć porcję, którą dostanę (gdyż tydzień w tydzień w poniedziałki jest dżem i jestem oszukiwany na wadze), a nie jest to dla mnie miłe, bo wiąże się z niechęcią, agresją (choć tylko słowną), ze strony tych, co wydają posiłki. Pomimo tego stresu odczuwałem głęboki spokój. A stres objawiał się szybkim i mocnym biciem serca oraz ciężkim oddechem. Bałem się i zawsze tak jest, że ktoś, komu nie będzie sprzyjało moje działanie lub zachowanie, rzuci się na mnie, albo inaczej zaatakuje agresją słowną; będzie chciał pokazać swoją władzę, siłę, będzie chciał mnie zastraszyć, abym skapitulował, wycofał się, a ja szybko i silnie się stresuję. Boję się upokorzenia, więc bardzo szybko wycofuję się w takich sytuacjach (po dwóch sekundach), a przeważnie nie podejmuję takich zachowań czy działań, aby nie prowokować takich sytuacji, w których bym się musiał bać, bać upokorzenia.
Jestem prawdziwym tchórzem. Lepiej nic się nie odzywać, nawet jak mi ukradną trochę dżemu – czy warto przez ten stres przechodzić dla 30g dżemu? Niepotrzebnie się stresowałem, bo otrzymałem odpowiednią ilość dżemu na kolację – tym razem.
WTOREK (21.06.2011)
Wstałem w ciszy, wszyscy inni byli na spacerze. Umyłem się, pościeliłem łóżko, zjadłem śniadanie i zacząłem czytać książkę. Czułem spokój i ciszę tak, jak to zawsze czuję, gdy jestem sam. Po godzinie wrócili współosadzeni i powiedzieli, że zaraz idę na komisję.
Gdy tak czekałem na tą komisję czułem walkę ze stresem, nie chciałem mu się dać sparaliżować. Siedziałem po turecku, czytałem książkę i obserwowałem co się ze mną dzieje. Hamowałem, spowalniałem oddech, mówiłem sobie w myślach, że się nie boję, że wszystko będzie dobrze, nie ma się czego bać. Ze stresu zdarzyło mi się czasem ziewnąć i łzawiły mi oczy. Stres atakował mnie falami, wzrastało bicie serca i oddech. Je wtedy uspokajałem myśli i oddech, i przez jakiś czas miałem spokój. Stres nie dawał za wygraną i za chwilę znów starał się przedrzeć, znów, a ja go hamowałem. W pewnym momencie poczułem, że moje ciało sztywnieje, bałem się wykonać jakiś ruch, czułem aktywny umysł, ale ciało było jakby skamieniałe. Chciałem pozbyć się tego paraliżu (zawsze tak mam, tylko zawsze czekałem, aż stres odpuści i wtedy zaczynałem się ruszać). Dzisiaj było inaczej. Od razu jak poczułem sztywnienie delikatnie zacząłem ruszać głową i resztą ciała, aby nie dać się stresowi – musiałem przełamać stary schemat. Udało się, nie zastygłem w bezruchu, tylko wciąż byłem na pograniczu.
Wpadłem na pomysł, aby zapisać to, co odczuwam, więc sięgnąłem po długopis, kartkę i zacząłem pisać. W momencie, gdy zacząłem pisać, stres całkowicie zniknął, odpuścił. Zająłem swój umysł czymś, w tym przypadku pisaniem, i stres zniknął.
Wieczorem bardzo fajnie się czułem, nie przeszkadzały mi zachowania innych, choć je zauważyłem. Byłem zatopiony w sobie samym, w tym co robiłem, a zachowania innych zauważałem, nazywałem lub nie, i odpuszczałem. Z drugiej strony ci, co tak mnie drażnili, od dwóch dni są jacyś mniej aktywni, przygaszeni, i może dlatego mniejszą ilość ich aktywności jestem w stanie zaakceptować, przetrwać? Boję się, że ten stan bycia bardziej sobą, akceptacji (być może chwilami współczucia) zniknie, chociaż nie jest to stan idealny, bo czuję, że mógłbym być lepszy. Bardziej współczujący. Wiem, że to jest dobry stan. Bardzo chciałbym wiedzieć jak w danej chwili mam się zachować, co mogę zrobić lub powiedzieć, aby pozytywnie działać na osoby, które są w potrzebie. Chodzi mi o takie momenty jak w historiach Zen: mistrz pokazuje palec, klaszcze, albo uderza ucznia, albo mówi coś, po czym uczeń doznaje oświecenia. Myślę, że wszyscy ci wielcy mistrzowie wiedzieli co robią i w jakim momencie, to nie mógłby być przypadek. I wiem, że nie będę oświecał ludzi, którzy nie medytują (choć i tak się zdarzało, że osoby nie medytujące na co dzień doznawały tego uczucia), ale chciałbym im rozświetlić tą drogę.
ŚRODA I CZWRTEK (22.06; 23.06)
Środa i czwartek minęły mi beż głębszych odczuć, z jednym wyjątkiem, gdy oglądałem jeden film i byłem zauroczony grą aktorów, ale to moja romantyczna dusza się odezwała wtedy. Te dwa dni jednak, minęły mi jakby przez palce. Mam wrażenie jakbym jechał pociągiem i niby jestem obecny tu i teraz jak w przedziale. Jestem w nim, wszystko mam pod ręką, a mimo to za oknem bardzo szybko, bez możliwości uchwycenia mija, czas, miejsce, krajobraz. Chodzi mi o to, że w każdej składowej chwili jestem obecny, ale jak mam to zebrać, złożyć w jedną całość, w jeden dzień, to jest to jakieś puste. W czwartek po południu usłyszałem zdanie, że „kolegów się nie wybiera”, i zacząłem się nad tym zastanawiać, że w obecnej sytuacji (więzienie), plus to, co napisałem wcześniej w tym liście, że chcę pomagać innym, wymyśliłem, że skoro mam mocno pozytywne podejście do życia, świata, wydarzeń a oni wręcz odwrotnie, to muszę zacząć z nimi rozmawiać, delikatnie naprowadzić ich na pozytywny tok myślenia. A może to ja ich nie rozumiem dobrze? Grunt, żeby rozmawiać, a nie się odwracać, dialog łączy z ludźmi. Tylko teraz łatwo mi się o tym pisze, bo od poniedziałku, od naszego spotkania, czuję się trochę jakby odmieniony, inny… Jakby słowa, które Pani do mnie powiedziała trafiły do mnie. Myśląc o tym i pisząc o tym boję się,że to zniknie, że to iluzja. A szkoda, bo czuję się tak lepiej, jakby część jakiegoś balastu, obciążenia, odpadło ode mnie, czuję się lżej. Więc w czwartek wieczorem rozmawiałem z nimi, powiedziałem o co mi chodzi, po części przyznali mi rację. Nie wiem ile wzięli moje słowa do siebie, ale pierwszy krok został wykonany. Będę przekazywał im mój tok myślenia, jak będą chcieli, to skorzystają, jak nie, to trudno – ich sprawa.
Jeszcze chcę dodać słówko co do odczucia mojej przemiany.
Większość ludzi tutaj nie myśli. Robią głupie ruchy, po których cierpię ja, osoby trzecie, lub oni sami lub wszyscy. I to mnie wkurzało, że oni nie myślą i nie słuchają. Bo gdyby chociaż posłuchali, to nie byłoby tego czy innego problemu. Co innego jest, gdy ktoś myśli i popełni błąd, to ja rozumiem. Nikt nie jest idealny. Ja sam popełniam dużo błędów, ale ci niemyślący, gdy popełnią błąd, to jeszcze zwalają winę na cały świat, na innych ludzi. Ewidentnie odrzucają od siebie całą winę, próbując chyba zrobić ze wszystkich idiotów i to mnie tak okropnie irytowało. Dzisiaj czuję się jakby głębiej w sobie i jakby cały świat zewnętrzny mniej do mnie docierał, mniej mnie ranił.
B.