Stoję przed lustrem, patrząc głęboko w Twoje niebieskie oczy. Piszę do Ciebie list. Chcę Ci napisać jak bardzo Cię kocham, lecz w głowie mam obrazy tych wszystkich krzywd, jakie Ci wyrządziłem i jest mi ciężko wytrzymać spojrzenie Twoich ufnych oczu. Tak bardzo mnie kochasz – mimo moich kłamstw, krętactw i zdrad, więc zbiorę się na winną Ci odwagę i wyjawię Ci prawdę – tym razem o sobie.
Pamiętam czasy naszego dzieciństwa. Nasz świat był wtedy inny: bezpieczny, radosny, ciekawy, nieograniczony – to był świat sprzed oceniania.
Mogliśmy robić wszystko, co podyktowało nam serce. Nasze działania nie były niczym skrępowane, a każda aktywność była naturalna i wolna od wszelkich osądów. To były czasy prawdziwej wolności i szczęścia. Byliśmy idealni, a każda wykonywana przez nas czynność była doskonała. Lubiłem patrzeć jak tańczysz, jak wyzwalasz w tańcu energię duszy i ciała. Byłeś w tym jak słońce, promieniowałeś, a Twoja siła obejmowała swą mocą cały wszechświat. To była miłość w najczystszej postaci.
Byłeś nieustraszony. Strach był Ci obcy. Nie było żadnych wyzwań – tylko nowe przygody. Nie było wstydu, kłamstwa czy zdrady. Kompleksy: absurdalne, nierealne, „kosmiczne słowo”. Byliśmy idealni.
Potem coś pękło i wszystko się zmieniło. Poszliśmy do szkoły i poznaliśmy nowych kolegów. Byli niby tacy sami, ale jakże inni od nas. Robili to samo co my, ale jakoś inaczej. Zacząłem ich porównywać, zestawiać z nami – tak zdradziłem Cię po raz pierwszy.
Nagle Twój taniec przestał być piękny, bo inni tańczyli inaczej – być może lepiej. Zabroniłem Ci więc tańczyć, biegać, śpiewać czy z radości skakać.
Tak mijały lata, a ja Ci ciągle coś odbierałem, aż w końcu nie zostało nic z Ciebie samego. Nie byłeś już pięknym słońcem, nie byłeś nawet cieniem własnego ja. Stałeś się kimś innym – wyblakłym kserem ludzkich zachowań. Niby żyłeś, ale był to zaledwie żywy trup – zombie bojące się wyjść z mroku.
Nie – Przepraszam. To kolejne kłamstwo. Ty chciałeś wyjść z cienia i na powrót świat opromieniać, lecz ja Ci tego zabroniłem. Wyzywałem Cię od głupców i nieudaczników, aż w końcu Ci wmówiłem, że jesteś nic nie warty. Ciągle Ci powtarzałem, że jesteś brzydki i nie wart miłości.
Pamiętasz Anię w czwartej klasie? Tak bardzo Ci się podobała. Chciałeś z nią spędzać cały czas, powiedzieć jej co czujesz – jak jest wspaniała. Mówiłeś: „Chodź, chodź.. Pójdźmy do niej. Zaraźmy ją uśmiechem”. A ja Ci odpowiadałem: „Nie bądź głupi. Ona nas nie zechce. Wystawimy się na pośmiewisko”. Ty, mimo wszystko, byłeś dzielny i chciałeś spróbować. Mówiłeś: „Jesteśmy fajni. Chodź spróbujemy. Na pewno się uda”. A ja Ci na to odpowiadałem: „Nie bądź głupi, nie mamy szans. Jest tylu od nas lepszych”. W końcu się poddałeś i mi uwierzyłeś.
Tak zaraziłem Cię strachem a Ania stała się nieosiągalnym marzeniem.
Próbowałeś podnieść się jeszcze kilka razy, spróbować z Kasią, Ewą i z Kamilą. Czułeś, że przy nich mógłbyś, na powrót stać się sobą – że ich miłość Cię wyzwoli, jak kiedyś będziemy mogli, po swojemu, pięknie tańczyć.
„Skończ z tym” – ciągle Ci powtarzałem. „Jest tylu pięknych i ciekawych ludzi. My…? Jesteśmy zaledwie cieniem. Bezpieczniej żyć z boku. Zobacz, jak pięknie żyć w masce. W masce możemy być każdym – Batmanem czy Supermenem”.
Ty byłeś jakiś dziwny. Nie chciałeś być super – nawet zwykłym bohaterem. Chciałeś być tylko sobą, tylko to by Cię zadowoliło. Walczyłeś ze mną i chciałeś postawić na swoim. Nie miałeś szans, byłem silniejszy i tak założyliśmy maskę na stałe, porwani tańcem szaleńca. Trala lala lala – świat wirował wkoło.
Tego było już za dużo – nawet dla Ciebie. Zacząłeś się sobą i mną brzydzić. Twoja głowa opadła, plecy się przygarbiły, szurałeś nogami, miałeś jakby mniej siły. Już nic nie sprawiało Ci frajdy i nie miałeś na nic ochoty. Żyłeś coraz dalej od świata. Nie było już przygód, tylko ciągłe wyzwania. I lepiej już było być wariatem z wyboru niż przypadkiem wyjść na wariata. Staliśmy się błaznami na dworze życia.
Trala lala lala – tańczymy taniec wariata.
Było nam dobrze i klaun był nam tarczą, mieczem i zbawieniem. Nikt nam nie mógł zrobić krzywdy, bo nas już nie było. Nagle staliśmy się królem z własnym dworem i znów świeciliśmy jasno jak słońce. Cały świat zwrócony w naszą stronę.
Trala lala lala – tańczyliśmy taniec wariata.
Gdy zaczynałeś mi marudzić i domagać się do własnego życia praw – znalazłem rozwiązanie: papierosek, piwko, kawka – cichło Twoje narzekanie. W ten oto łatwy sposób zamknąłem Ci usta. Ty mi nadal ufałeś i trucizny moje zażywałeś. To była moja kolejna zdrada. Od tej pory zabijałem nie tylko Twoją duszę, ale też i ciało. Wszystko byle tylko dalej bezpiecznie tańczyć i świecić.
Trala lala lala – tańczymy taniec wariata.
Mógłbym tak tańczyć, tańczyć i świecić, ale nie, Tobie znów coś nie pasowało. Mówisz: „Siądź. Uspokój się. Zatrzymaj choć na chwilę”.
Z niechęcią spełniłem Twoją prośbę. Powiedziałeś: „Tylko oddychaj. Nic więcej nie musisz robić. Wdech i wydech… wdech i wydech, tylko tyle.
Wtedy stał się cud. Między wdechem a wydechem, spadły wszystkie maski i na powrót staliśmy się doskonali. Między wdechem a wydechem… bo któż miałby za nas oddychać – tam jest się sobą. Wszystko stało się jasne – od zawsze byliśmy idealni. To przez te wszystkie bzdurne porównania staliśmy się niekompletni, wybrakowani. Między wdechem a wydechem nie ma nikogo – oceny i oceniającego. Ach… to takie oczywiste.
Najlepszy przyjacielu przez lata w pogoni za szczęściem, próbując zadowolić wszystkich wkoło, zaniedbałem Ciebie. Szukając i dążąc do ideału, wyrzekłem się nas. Zwiedzałem cudze światy, chodziłem w nieswoich butach, a nawet pożyczałem twarz. Tańczyłem cudzy taniec – taniec wariata. To było bez sensu, no może nie do końca – czegoś się nauczyłem. Najpiękniejsza jest swoja opowieść. Nie ma ludzi bardziej lub mniej idealnych. Wszyscy jesteśmy doskonali tacy, jacy jesteśmy. Dowód! Czy widziałeś kiedyś brzydkiego kota lub psa? Wszystkie są piękne, choć każdy jest trochę inny. Co znamienne, żaden pies czy kot nie udaje innego psa czy kota – wszystkie są sobą.
Kiedyś się dziwiliśmy: „Dlaczego ludzie od nas uciekają?” Przecież mamy maskę – wyglądamy jak oni. Szukaliśmy nowych masek, jednak nic to nie pomagało – zawsze komuś coś nie pasowało. Myśleliśmy: „Jesteśmy skończeni – nawet w masce odrzuceni.”
Teraz myślę, że ta maska była lustrem, w którym widzieli własne oblicza. Nie uciekali od nas tylko od lustra, które bezczelnie śmiało im się prosto w twarz.
Drogi przyjacielu, droga do piękna wiedzie poprzez akceptację siebie – nie przez zakładanie masek. Miłość zaczyna się od nas samych. Tylko kochając siebie, możemy prawdziwie kochać innych ludzi. Być miłością. Nie spełniając tego warunku będziemy przelewać niespełnioną miłość własną na innych ludzi, a tego nikt nie zniesie. To z kolei sprawi, że zaczniemy szukać rys w całości i będziemy przymierzać cudze twarze, zataczając błędne koło – tańcząc taniec wariata.
Mówi się, że „Każda potwora znajdzie swego amatora.” Wiesz co? Myślę, że to kłamstwo. Bo nie ma potworów. Każdy ma w sobie piękno, żeby je wydobyć trzeba wpierw samemu je dostrzec, a przede wszystkim pokochać siebie.
Widziałem w telewizji małego pieska. Ten piesek miał przetrącony kręgosłup (ktoś go kopnął). Nie mógł poruszać tylnymi łapkami, więc dobrzy ludzie zrobili dla niego wózek z małymi kółkami. Widziałem tego pieska jak się poruszał i z przodu biegły łapki a z tyłu kręciły się kółka. Ów piesek – wszyscy to widzieli – był szczęśliwy. Ktoś by powiedział: „Kaleka na wózku” a ja powiem: „Piesek idealny – doskonały.”
Być wolnym, to móc kochać siebie. Kocham Cię mój najlepszy przyjacielu!
Trala lala lala – tańczmy pięknie – po swojemu.
Sławomir Piekarski