<< powrót do strony: Pytania od (i do) Więźniów
• Czy cały czas trzeba medytować i kiedy uzyskuje się moc Buddy?
Tak, cały czas. Tyle że nie zawsze formalnie. Medytacja formalna to coś, na co musisz wydzielić sobie czas. Nawet, jeśli to „nic specjalnego”, bo jest tak proste jak tylko siedzenie w ciszy i skupieniu, dalej jest to „coś specjalnego” w takim sensie, że nie zrobisz tego idąc korytarzem, jedząc obiad czy rozmawiając z kolegą. Albo siedzisz, albo idziesz. Albo milczysz, albo rozmawiasz. Albo – albo. Natomiast „nic specjalnego” medytacji polega na tym, że pomimo wydzielenia czasu i odłożenia innych aktywności, po prostu siadasz i przestajesz się zajmować czymkolwiek, wszystko odpuszczasz – i nic już więcej do tego nie dodajesz. Wystarczy samo przytomne siedzenie, które niczego nie trzyma. Kiedy potem kończysz, wstajesz, ale tą prostą przytomność i otwarcie bierzesz ze sobą i „idziesz w świat”. I w sensie zachowywania prostej, otwartej przytomności „medytujesz” cały czas. Jesteś przytomnie obecny i otwarty we wszystkim, co robisz. To jest medytacja nieformalna, w sensie szerokim, i podstawowa jakość medytacji w obu znaczeniach.
Co do „mocy Buddy”, to zależy, o co pytasz. Podstawową i najważniejszą mocą jest przemieniająca moc zwykłej przytomności. Największy skarb leży w tym, co najprostsze. Najtrudniej w to uwierzyć, ale to już jest obecne, „od zawsze”. „Tutaj”, „teraz”, „w tobie” i „we mnie”, sprzed „ciebie” i „mnie”, sprzed „gdzie” i „kiedy”. To samo jest obecnością sprzed obecności, nie trzeba tego uzyskiwać czy wypracowywać. Wystarczy to widzieć, ale żeby zobaczyć trzeba przyzwyczaić się do tego, co proste i zwykłe. Dlatego zazwyczaj trzeba dużo siedzenia w prostej, skromnej i mało efektownej ciszy.
Natomiast jeśli pytasz o specjalne, nadzwyczajne moce, to lepiej nie zaprzątać sobie nimi głowy. Jeśli będą potrzebne, przyjdą same. Jeśli będziesz się za nimi uganiał, łatwo nabawisz się kolejnej obsesji. Wymienisz wielki skarb za kilka świecidełek.
• Jak długo trzeba medytować i jak często?
Każdy musi znaleźć swój rytm. Często zaczynamy z wielkimi ambicjami, a potem się zniechęcamy i nam przechodzi: zna to każdy, kto kiedykolwiek próbował cokolwiek zmienić w swoim życiu i podejmował wewnętrzne postanowienie systematycznej pracy nad sobą. Dlatego dobrze jest mieć „plan minimum” na czas kryzysu, kiedy nam przejdzie zapał i „się odechce”. Wtedy lepiej krótko, ale regularnie niż długo, ale „od czasu do czasu”. Lepiej siadać na 15 (albo nawet 5) minut, ale codziennie (albo np. trzy razy w tygodniu) i się tego faktycznie trzymać niż napinać się na wielogodzinne medytacje i potem sobie odpuszczać („dziś mi się jednak nie chce”; „za bardzo boli mnie brzuch”; „za duży dziś hałas”). Lepiej zacząć skromnie i z umiarem, ale zdecydowanie i bez szarpania.
Dobrze jest też od początku próbować odnajdywać w medytacji radość, spokój i naturalność, żeby nie zamieniła się w suchy obowiązek, który sobie narzuciliśmy. W medytacji jesteśmy u siebie, wracamy do domu. Nie zawsze tak to czujemy, czasem faktycznie jest „sucho” i „ciemno”, ale ciemne chmury też są domem słońca. We wszystkim można odnaleźć dom radości, nawet w smutku i zniechęceniu. I to jest łatwiejsze niż się wydaje.
• Czy oprócz medytacji można uzyskać spokój wewnętrzny?
Można, jeśli medytację rozumieć wąsko a spokój odpowiednio szeroko. Są różne rodzaje spokoju, różniące się głębokością i stabilnością. Dla wielu ludzi ogromną ulgą będzie już zwykłe odetchnięcie od własnych obsesji, wytchnienie od wiecznej gonitwy, zewnętrznej bieganiny i wewnętrznego napięcia. Takim wytchnieniem nie musi być formalna medytacja, wystarczy coś, w czym czujemy choć trochę światła, przestrzeni i życia. Jak spacer na świeżym powietrzu, gorąca kąpiel, piękna muzyka. Jest wiele takich rzeczy i większość jest dużo łatwiejszych niż medytacja. Ale z żadnej z nich nie skorzystamy naprawdę, jeśli nie będziemy ich robić z przytomną obecnością, czyli czymś, co wyżej [w odpowiedzi na pytanie pierwsze] nazwałem medytacją nieformalną, w znaczeniu szerokim.
Poza tym relaks spaceru czy kąpieli jest zazwyczaj płytki i tymczasowy. Spokój jest tak stabilny i niewzruszony, jak głęboko w nim „schodzimy w dół”. Spokój bierze się z odpuszczenia, z wypuszczenia z rąk, choćby na chwilę, swojego życia, i odkrycia, że nie musisz go ciągle trzymać, coś ciągle z nim robić, o coś ciągle zabiegać, czymś się ciągle zajmować. W głębi życia jest źródło, które nic nie potrzebuje. Żeby je odkryć, trzeba wypuścić z rąk wszystko. Nawet swoje życie i siebie samego. Takie wypuszczenie jest sednem medytacji. Tam schodzimy do samego dna. Dlatego spokój, który tam się rodzi, jest bardziej trwały i, ostatecznie, niewzruszony, niezniszczalny, przekraczający wszystko.
• Czemu służy medytacja?
Odkryciu źródła, które niczego nie potrzebuje i od niczego nie zależy, ale które wyraża się w delikatnych i ulotnych strukturach naszego życia. Pozwoleniu tym ulotnościom na ulotność, wyzwoleniu od lęku utraty tego, co przemija. Odkryciu radości życia i śmierci. Odnalezieniu tego, co było tu, zanim zacząłeś tego szukać. Ostatecznie nie służy niczemu. Nic nie dodaje, wszystko odbiera, zostawia z niczym, które jest sprzed każdej rzeczy i pulsuje każdą chwilą.
• Czy już lewitujesz? / Czy się unosicie?
Jeszcze nie 😉 To nie ten klub. Czasem bujamy w obłokach, ale szybko schodzimy na ziemię.
• Do jakiego boga modli się buddysta?
Do żadnego. Niebo buddysty jest puste. Nie jest własnością nikogo i niczego. Ta pusta przestronność i świetlistość nie jest daleko ani blisko. Nikt nie może cię tam wpuścić. Nic cię od niej nie oddziela.
Buddyzm jest bardziej drogą odkrywania tego pustego, świetlistego źródła poprzez medytację niż drogą modlitwy. Niektóre tradycje buddyjskie doceniają pomocność modlitwy jako prośby o wsparcie na drodze. Np. w buddyzmie tybetańskim jest wiele modlitw i wiele istot, do których można się modlić. Przede wszystkim Bodhisattwowie, czyli Ci, którzy osiągnęli przebudzenie przed nami i ślubowali pomagać innym w tym samym. Zawsze jednak ma to znaczenie pomocnicze: przygotowuje umysł do dokonania zasadniczego odkrycia na własną rękę.
• Kim jest Budda? / Co znaczy Budda?
Budda to człowiek, od którego wywodzi się to, co dziś zwiemy buddyzmem. Budda znaczy Przebudzony. Od czego i ku czemu wybudził się Budda? Rozpoczął swoje poszukiwania głębokim rozczarowaniem życiem, jakie wiedli ludzie wokół niego. Życiem przytłoczonym własną ulotnością i ograniczonością. Napędzanym rozpaczliwym miotaniem się od jednego pragnienia do drugiego, i kolejnego, bez końca, bez prawdziwego spełnienia. Według tradycji, po sześciu latach poszukiwań odkrył przyczynę tego wiecznego niezaspokojenia oraz źródło prawdziwego spokoju i radości. To odkrycie nazywamy przebudzeniem, oświeceniem i wyzwoleniem. Budda nauczał potem drogi wiodącej do tego odkrycia. To źródło i możliwość przebudzenia się ku niemu nosi w sobie każdy z nas.
• Co to jest Dharma?
To słowo jest bardzo wieloznaczne, ale wszystkie znaczenia odnoszą się jakoś do tego, co rzeczywiste. Dharmami są wszystkie rzeczy, wszystkie zjawiska. Dharmą jest prawda o rzeczywistości. Dharmą jest wyrażanie tej prawdy, jej komunikowanie, nauczanie. W szczególności mówimy o Dharmie Buddy, o jego nauce. Oznacza to nauczanie samego Buddy a także całość nauk ukształtowanych w toku dziejów tradycji buddyjskiej. Tych nauk jest bardzo dużo, tradycja jest bardzo bogata i zróżnicowana, ale zawsze dotyczy ostatecznie jednego: prawdy przebudzenia Buddy i sposobów odkrycia tej prawdy w sobie samym. Na poziomie absolutnym Dharma oznacza samą tę prawdę przebudzenia i jest niewyrażalna słowami i nieprzekazywalna w żaden inny, zewnętrzny sposób. Całe tradycyjne nauczanie służy podprowadzaniu pod to miejsce, gdzie każdy może i musi użyć swoich własnych oczu.
• Co to jest Nirwana?
Nirwana znaczy ugaszenie, wygaśnięcie. Ugaszenie pożaru, wygaśnięcie nigdy niezaspokojonego pragnienia. Ostateczne uspokojenie i zaspokojenie. Odkrycie pulsującego źródła chłodnej, czystej, głębokiej wody. Pustego, przestronnego światła, sprzed czasu, życia i śmierci. Nieuwarunkowanego, niezależnego od niczego, całkowicie wolnego.
• Co to jest karma?
Karma to każde twoje działanie, a także jego skutki dla innych i dla ciebie. Zwłaszcza w aspekcie etycznym, związanym z dobrem i złem, z pomaganiem i krzywdzeniem. Nauka o karmie jest prosta: szkodząc innym szkodzisz sobie; pomagając innym pomagasz również sobie. Każdy czyn poza skutkami dla innych ma również skutki wewnętrzne: warunkuje ciebie samego, kształtuje twój własny umysł czy serce, trenuje je w dobrych lub szkodliwych cechach. Zasiewa ziarna, które będą kiełkować w przyszłości i przyniosą odpowiednie dla siebie owoce. Krzywda rodzi ciemny i ciężki stan umysłu, przygniatający i ciągnący w dół, zamknięty, zasklepiony w sobie, otępiały i pełen lęku. Zasiew dobra rodzi rozświetla umysł, przynosi stan promienny i lekki, otwarty, klarowny i pełen radości. Każdy może to sprawdzić na sobie, jeśli będzie potrafił umiejętnie, mądrze i z dystansem przyglądać się własnemu życiu.
Dodatkowo w buddyzmie mówi się o tym, że to warunkowanie nie ustaje wraz ze śmiercią. Umysł jako nagromadzenie tendencji kształtowanych w ciągu życia trwa dalej „siłą rozpędu”. To tak jak z rozpędzonym kołem zamachowym, które nie zatrzymuje się od razu. Te tendencje wyznaczają kierunek dalszego pędu i wyznaczają okoliczności kolejnego odrodzenia się w takiej a nie innej sytuacji i formie. Ta sytuacja i forma jest właśnie skutkiem warunkowania z poprzedniego życia.
• Czy każdy człowiek może dostąpić reinkarnacji? / Na czym polega reinkarnacja?
Według nauk buddyjskich każdy człowiek nie tyle dostępuje reinkarnacji czy ma na nią szansę, ile wręcz każdy jest na nią skazany. Pisałem o tym w odpowiedzi na poprzednie pytanie, o rozpędzonym kole zamachowym naszego życia, które nie zatrzymuje się od razu i zdąża jeszcze przekazać swój pęd i nadać kierunek kolejnemu wcieleniu. Ciągłe trwanie tego biegu i jego uwarunkowaną naturę nazywamy samsarą. Aspiracją i nadzieją buddysty jest nie tyle kontynuowanie tego biegu w nieskończoność, od jednego życia do kolejnego, ile właśnie jego przerwanie. Przerwanie nie poprzez „anihilację”, odejście w nicość, ale przez wykroczenie poza uwarunkowanie, któremu cały ten ciąg podlega. Wejście w całkowitą wolność. Poza samsarę, poza odradzanie się i umieranie, w samo źródło życia i śmierci.
Naukę o reinkarnacji dziedziczy buddyzm z kultury Indii. Specyfiką wersji buddyjskiej, która różni się od hinduskiej, jest to, że tu nie ma trwałej jednostki, która podlega odradzaniu się w kolejnych żywotach. Samo zresztą słownictwo jest mylące: mówienie o „odradzaniu się” czy też o „re-inkarnacji”, czyli „ponownym-wcielaniu”, sugeruje, że jest ktoś lub coś, co przechodzi od jednego „odrodzenia” czy „wcielenia” do drugiego, podobnie, jakby ktoś zmieniał ubrania albo coś zmieniało kształt i miejsce. W tych wyobrażeniach zmiennymi „ubraniami” czy „kształtami” są oczywiście kolejne ciała, w które jakoby „wchodzi” („w-ciela” się) jakiś duch, dusza, umysł, jakieś stałe duchowe „ja”. Wg buddyzmu jest zupełnie inaczej: nie ma żadnego trwałego „ja”, rdzenia, podłoża, niezniszczalnej jednostki, która trwa po śmierci jako ta sama. Kolejne wcielenie nie jest już tym samym człowiekiem („w nowej sytuacji”) ani tą samą duszą, umysłem czy „ja” („w nowym ciele”). To, co podlega kontynuacji, to sama dynamika życia, pęd energii, jego kierunek, uwarunkowanie, nagromadzenie takich czy innych tendencji i cech. To ten pęd (a nie dusza/umysł/jaźń) znajduje ujście w odpowiednim dla siebie „wcieleniu” czy „ucieleśnieniu” w kolejnej psycho-cielesnej całości. Kolejny umysł i kolejne „ja” będzie tak samo nowym wytworem jak ciało (a nie „tym samym” umysłem czy jaźnią w nowym ciele) i tak samo jak ciało znowu potem umrze (a nie „przejdzie” do następnego ciała).
Dlatego metaforą lepszą od „zmiany ciała” jest dziedziczenie. Podobnie jak mogę po dziadku dziedziczyć pewne cechy czy majątek, tak mogę dziedziczyć pewne tendencje po „swoim” poprzednim „wcieleniu”, ale – dokładnie jak nie jestem swoim dziadkiem – nie jestem żadnym „tym-samym-ja”, którym „byłem” wtedy.
Dlatego też w wolność nirwany nie wchodzi żadne „ja”. Wyjście poza krąg kolejnych wcieleń nie jest wyjściem kogoś/czegoś, które gdzieś się udaje i dokądś przychodzi, które odnajduje się (odnajduje siebie: swoje ja) w nowej, teraz już doskonałej, spełnionej i szczęśliwej sytuacji. Nie. Wolność nirwany jest również wolnością od „ja”. Nawet to jest ograniczeniem, które wyparowuje w nirwanie. Co pozostaje? Nic. Każde „coś” byłoby tylko tym właśnie: jakimś „czymś”. Z drugiej jednak strony „nic” nirwany nie jest martwą, głuchą, ciemną i zimną nicością. Jej pustka jest całkowitą pełnią poza jakimkolwiek ograniczeniem i określeniem. Jest dynamicznym źródłem całego życia i śmierci, całego tego zamętu i szalonego tańca rzeczywistości.
• Cierpienie w buddyzmie oznacza…
…wszystko, co w jakikolwiek sposób naznaczone jest brakiem, niespełnieniem, smutkiem, bólem. Od grubego bólu zęba poprzez smutek przygnębienia aż po subtelne niedopełnienie każdego nietrwałego i ograniczonego szczęścia. Nawet w najwyższej rozkoszy jest ten smak smutku i straty: za chwilę się skończy. Nawet gdyby miała trwać w nieskończoność, nie należy do wszystkich. I nawet gdyby wszyscy i zawsze żyli czystą rozkoszą, dalej nie jest ona jeszcze wszystkim. Zawsze można chcieć więcej, prawda? Jak można być wszystkim? Jak można być całą pełnią? I jeszcze więcej niż pełnią? Jedynie nie będąc już tylko-czymś. Tym a nie innym, takim a nie siakim, szczęśliwym albo nie. Jakimś „ja” pośród „innych”. Albo nawet jakąś „pełnią wszystkiego”, zatem jednak „jakimś” i „czymś”. Dlatego dopiero niewyrażalna i niepojęta pełnia nirwany jest całkowicie wolna od jakiegokolwiek braku i cierpienia. I jednocześnie, nie będąc „czymś”, nie jest jakimś „jednym” obok „innych”, wydzielonym fragmentem rzeczywistości, idealną sferą ostatecznego spełnienia. Nie jest „poza” samsarą w sensie bycia po prostu „obok”, „gdzieś tam” i „kiedyś”, „po oświeceniu”. Jest samym sercem samsary, samym jej źródłem. Nirwana tętni i promieniuje samsarą. Z całym samsarycznym bólem i cierpieniem. Dlatego, ostatecznie, cierpienie samo jest nirwaną.
Sergiusz Woźnicki
<< powrót do strony: Pytania od (i do) Więźniów