Praca nad sobą wydaje się łatwiejsza niż zmienianie świata. Nie z powodu, że jestem taki zrealizowany, że mam nie wiele w sobie do roboty. Ale siebie mam dostępnego dwadzieścia cztery godziny na dobę, nikogo na świecie nie znam równie długo, dostępne są wszystkie niemal elementy biografii, wyjąwszy okres wczesnego dzieciństwa, gdy fakty nie podlegały jeszcze właściwej percepcji, a później dekodowaniu.
Z innymi – tymi bliższymi i całkiem obcymi jest trudniej. Mogę o nich wiedzieć wiele, ale nigdy nie wszystko. Nie pojmę – mimo krańcowej próby empatii, ich odczuć, rozumienia, analizy faktów. Mogę starać się akceptować, lecz nigdy w pełni nie zrozumiem. W przeciwnym razie byłaby to już kontrola umysłu. Traktowało o tym wiele dzieł literackich, filmowych. Jednak w rezultacie efektem tych dążeń pozostawał wielowymiarowy strach. Może nawet większy ze strony poznającego niż poznawanego.
Jak więc pomóc komuś, kogo nie znam? Jak więc pozytywnie wpłynąć na osobę, gdy nawet nie wiem, o co jej tak naprawdę chodzi?
Akceptacja drugiej osoby jest czymś innym od samoakceptacji. Poznanie mnie i zaakceptowanie siebie ma prowadzić do ciężkiej pracy nad zmianami. Zaś akceptacja drugiej osoby musi być całkowicie wolna od dążenia do zmiany w niej czegokolwiek. Chęć dokonania zmiany przeczy akceptacji. Jest tu miejsce tylko na współczucie. Wolno mi jedynie pokazać, że można inaczej i na tym poprzestać. Każdy sam decyduje o własnym życiu, ponosi odpowiedzialność za swoje czyny.
Dopóki nie zaakceptuję samego siebie, dopóki nie nastąpi pełna samoakceptacja – nie będzie możliwe działanie na zewnątrz. Jeśli będzie się pojawiało: nie ja, nie potrafię, jestem za głupi – nic z tego nie będzie. Gorsza jest również druga skrajność: ja się do tego najlepiej nadaję, świetnie sobie z tym poradzę, tylko ja, nikt tego nie zrobi lepiej ode mnie. Poznanie samego siebie powinno prowadzić do punktu pomiędzy. Mam przecież komplet informacji o sobie. Mogę je więc przekształcić w wiedzę. Pełna samoakceptacja doprowadzi do samorealizacji.
To jest punkt, od którego wszystko się zaczyna. Bodhisattva nie wpada w euforię, gdy takie jak to stało się jego. Jeżeli mnie się udało – mogą to osiągnąć wszyscy. Co dzień przecież powtarza: czujące istoty są niezliczone, ślubuję je wszystkie wyzwolić. Dla jednych – utopia, dla innych – realna możliwość. Powiedziano: kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat. Zatem: obojętniejąc na los jednej istoty – zabijam wszystkie. Nie pracując dla wszystkich czujących istot – gdy mam ku temu możliwości – stanę twarzą w twarz wobec tej, której byłem winien śmierci. Po prostu jej nie pomogłem.
Piotr Rybicki