Gjaltse Thogme Sangpa napisał kiedyś:
„Przywiązanie do krewnych jest jak fale na oceanie.
Niechęć wobec wrogów parzy jak ogień.
Niewiedza jest jak ciemność, która nas otępia –
zapominamy,co robić, a czego nie.
Opuszczenie swojej ojczyzny – oto praktyka
bodhisattwy.”
Słowa te wydawały mi się zawsze za ostre, surowe. Pamiętam moment, kiedy na początku swojej praktyki trafiłem na nie i pomymyślałem – nieco radykalne. Milarepa dla odmiany zwykł mawiać, że opuszczenie rodzinnego kraju to połowa drogi do oświecenia. Dla osoby, która dopiero odnalazła buddyzm ta subtelna różnica w wydźwięku była znacząca. Czyniła przekaz lżejszym do strawienia. Te słowa jednak odbierałem jako zbyt słodkie. Idee za zbyt prostą. Cóż wielkiego w zmianie adresu?
Oba przekazy utkwiły mocno w mojej głowie i były ze mną od samego początku. Na długo zanim zacząłem rozważać wyjazd z Polski. Z dzisiejszej perspektywy nie rozumiem dlaczego – gdy siadałem do pierwszych medytacji – z całego bogactwa nauk te zapadły mi w pamięć tak głęboko. Myślę jednak, że balansując w przestrzeni pomiędzy zbyt słonymi słowami Sangpy Rinpocze i zbyt słodkimi Milarepy – zawsze ceniłem ich ukrytą mądrość.
Zrozumienie znaczenia nie przyszło od razu.
Identyfikacja.
Praktykując ścieżkę wadżrajany zwraca się szczególną uwagę na identyfikację. Tę tradycję nawet określa się czasem drogą identyfikacji. To nasza główna siła napędowa i płaszczyzna rozwoju zarazem. Stopniowe zrozumienie pozwala nam poluzować więź z mnóstwem niepotrzebnych wrażeń, osób i rzeczy, z którymi zazwyczaj się utożsamiamy. Zaczynamy zauważać, że pytani o to co robimy w życiu, coraz rzadziej wypowiadamy nazwę profesji; pytanie o plan na najbliższe trzydzieści lat nie maluje już wizji białego domku nad przedmieściach i zaparkowanego przed nim czarnego samochodu. I choć z pełną szczerością można o mnie powiedzieć wiele złego, nikt nigdy nie zarzucił mi małostkowości.
Przebywanie za granicą dłuższe niż tradycyjne 7 dni turnusu z biurem podróży pozwala mi jednak przejrzeć oczy w powyższej kwestii. Piszę w trybie niedokonanym, ponieważ jest to proces, który wydarza się każdego dnia.
Najpierw zacząłem zauważać, jak bardzo identyfikuję się z językiem. Od dziecka nie przywiązywałem szczególnej wagi do narodowości, nie mam też problemu z komunikacją w języku angielskim. Cóż więc wielkiego w nieużywaniu polskiego? Przechadzając się skandynawskimi ulicami brakuje mi jednak pojedynczych polskich zdań wyłapywanych z szumu ulicy. Kiedy już je dosłyszę, łapię się na tym, że automatycznie wytężam słuch, choć temat rozmowy zupełnie mnie nie interesuje i w Polsce przeszedłbym obok obojętnie. Uśmiecham się, gdy rozpoznaję w angielskojęzycznych rozmowach słowiański akcent. Nie spodziewałem się, że mój umysł może tak lgnąć do polskiego języka.
Któregoś dnia, spiesząc się do pracy, przemierzałem główny deptak miasta, wymijałem tłumy biznesmenów w garniturach, żebrzących bezdomnych, ulicznych artystów – cały ten typowy dla metropolii gwar. Nagle zatrzymałem się i wrzuciłem kilka monet do futerału pewnej wiolonczelistki. Minąłem wcześniej mężczyznę z akordeonem, kobietę grającą na skrzypcach i młodego chłopaka z gitarą. Wiolonczelistka w warkoczu i wytartych jeansach „zasłużyła” w mojej ocenie na krótkie przystanięcie i wysłuchanie 4 taktów. Dopiero wyciągając portfel, dawno będąc już oczarowanym, zorientowałem się, że grała tradycyjną, góralską piosenkę. Z czasem uświadomiłem sobie, że identyfikuję się nawet z polską walutą. Mimo iż szybko przestałem przeliczać ceny na złotówki, od czasu do czasu pojawiają się myśli – normalnie zapłaciłbym za to połowę tego. „Normalnie…”, a przecież nie zarabiam w złotówkach i niemożliwym jest, bym kupował owoce w Polsce, zamiast w sklepie pod domem.
Pojawiają się te puste myśli, które zupełnie nie mają znaczenia i nie pasują do tu i teraz, w którym się znajduję. Rzadko, ale wciąż. Jak te, że w Polsce kierowcy nie są tak uprzejmi dla przechodniów, za to cykliści norwescy powinni się od „naszych” uczyć kultury rowerowej. Mógłbym przytoczyć tuzin takich przykładów, ale konkluzja jest prosta – z fascynacją przyglądam się całemu temu bałaganowi, który wynurza się na powierzchnię mojej świadomości.
Nawyki.
Sądzę, że z mojego poziomu najbardziej rozwojowym aspektem emigracji jest kwestia nawyków. W codziennym życiu niełatwo je zmienić, czasem nie warto. Psycholog powiedziałby zapewne, że są one niezwykle cenne. Dzięki nim zużywamy mniej energii na procesy poznawcze. Dla przykładu: nie musimy zastanawiać się za każdym razem, którą drogą powinniśmy dojść z przystanku autobusowego do domu. Wchodzimy do supermarketu i niemal automatycznie kierujemy się w stronę półek z ulubionym pieczywem czy też często używanymi w kuchni warzywami. Jako buddysta staram się dostrzegać również drugą stronę nawykowego myślenia i działania. W tym kontekście patrzę na nawyki jak na turbiny napędzające koło samsary. Einstein powiedział kiedyś: „szaleństwem jest postępować ciągle tak samo i oczekiwać innych rezultatów”, a jednak ludzie uparcie powtarzają zachowania oczekując zmiany.
Przeprowadzka do innego kraju jest jak młot na nawyki. Zaczynając od banalnych – budząc się rano, nie pijemy kawy z naszego ulubionego kubka, kończąc na subtelnych – kiedy w konkretnej sprawie automatycznie szukamy bliźniaczej do polskiej instytucji, zajmujących się danym problemem i orientujemy się nagle, że takowa nie istnieje. Są jeszcze te ledwo-dostrzegalne, takie jak nawykowe sposoby komunikacji. Gesty, mimika czy ton głosu, którymi na co dzień posługujemy się w odmienny sposób zależnie od kontekstu. I choć wydają się nam one oczywiste, wręcz wrodzone, nie zawsze przystają do tożsamej sytuacji w innej kulturze. Kilka zabawnych sytuacji może szybko nauczyć, że utrzymanie kontaktu wzrokowego na ulicy jest jawną propozycją stosunku seksualnego, lub że spoufalaniem nie jest oglądanie z pracownikiem banku jego zdjęć na facebooku (podczas gdy wypłaca nasze pieniądze), w przeciwieństwie do udzielenia współpracownikowi komplementu, że dobrze wygląda w nowej kurtce. Ostatecznie może się także okazać, że rzucenie okiem na niebo za oknem przed wyjściem z domu i oszacowanie prawdopodobieństwa nadchodzącego deszczu w nawykowy sposób, jest równie bezcelowe. Bo choć umysł i nawyki zabieramy ze sobą, nie implikujemy tym samym zmian w obcym klimacie.
Wszystko to daje dużo świeżości i nastraja uważność.
Schronienie.
Dobrze pamiętam z dzieciństwa te momenty ekscytacji, kiedy wracając z wakacji obserwowałem z okien autokarów zbliżającą się Polskę. W dwie godziny przed dotarciem do granicy gęstniały na autostradach polskie rejestracje, zaczynały pojawiać się znaki drogowe wskazujące przejście i trzeba było szykować paszport. W końcu stojące przy drodze banery reklamowe zaczynały mówić w zrozumiały dla mnie sposób. Mimo że miło spędzałem czas na zagranicznych wycieczkach, moment przekroczenia granicy przynosił zawsze dziwne poczucie ulgi. Później, będąc nastolatkiem zacząłem podróżować autostopem, weszliśmy też do Unii Europejskiej i świat trochę się zmniejszył. Nikt nie sprawdzał już więcej dokumentów w Jakuszycach. Poprawił się stan naszych dróg i zjazd z niemieckiej autostrady na polską, przestał budzić, gdy spało się na siedzeniu pasażera. Ciągle jednak kiedy wyjeżdżałem – choćby na weekend do Berlina – zatrzymywałem się na kawę na ostatniej polskiej stacji benzynowej, nie pierwszej niemieckiej. Nie tak dawno, gdy w samochodzie moich przyjaciół psuła się chłodnica wciąż zaciskaliśmy kciuki, żeby tylko przekroczyć granicę, bo później jakoś to będzie. A przecież od granicy do naszych mieszkań dzieliły nas dwie godziny drogi, i tak utknęlibyśmy na poboczu. Polskim poboczu.
Podczas studiów zacząłem medytować i uczyć się przyjmować schronienie raczej w tym co wewnętrzne niż zewnętrzne. Miałem też „odhaczoną” wizytę w większości krajów UE i poczucie, że cokolwiek się wydarzy – choćby okradziono mnie ze wszystkiego co przy sobie mam – zewsząd jest na tyle blisko, że mógłbym bez pieniędzy, autostopem wrócić do domu. Trwałem w tym do czasu, kiedy po raz pierwszy wyruszyłem do Skandynawii. Droga przez Niemcy do Danii przebiegła spokojnie, kupiliśmy bilety na prom, wrzuciliśmy na pokład plecaki, usiedliśmy na ławce z widokiem na oddalający się ląd… I wtedy uderzyła mnie myśl, której nie miałem od dawna: jeśli coś się przytrafi, nie będzie wcale łatwo zawrócić. Odnoszę się do tej chwili bo była dla mnie jak papierek lakmusowy, weryfikujący sposób przeżywania. Treść myśli była jak sprzed kilku lat, ale jakość zupełnie inna. Nie było w tym lęku czy zwątpienia, raczej spokój i nastawienie – zobaczymy co się wydarzy. Wyłoniła się także duma. Brak obaw postrzegałem jako przeskoczenie pewnego progu w przyjmowaniu schronienia, poza bezpieczną domową rzeczywistością.
Tego lata wróciłem do Skandynawii. Z pewnością jestem teraz bardziej elastyczny niż byłem, zanim zacząłem praktykować buddyzm. Radzę sobie lepiej, kiedy sytuacja mnie zaskoczy. Myślę, że nauczyłem się już trochę żyć w tym miejscu i w takich warunkach, w jakich się obecnie znajduję. Dopiero teraz zaczynam jednak dostrzegać, jak głęboko zakorzeniona jest we mnie tendencja przyjmowania schronienia w rodzimym kraju. Zupełnie nieświadomie. Gdy przyjaciele pytali mnie o plany; co zrobię, jeśli nie znajdę tu pracy, odpowiadałem – to nic się nie stanie, wrócę do Polski. Kiedy ktoś sugerował, że mogę zawieść się życiem tutaj, że przecież skandynawskie zimy są ciemne i depresyjne – mówiłem – to zarobię na bilet i wsiądę w pierwszy samolot do Wrocławia. Po czasie przychodziła refleksja: do Polski… dlaczego nie do Argentyny albo Australii? Wszędzie można przecież stanąć na nogi w ten sam sposób.
Są to na razie krótkie przebłyski. Chwile, w których łapię się na tym, że patrząc na mgłę zastanawiam się, czy we Wrocławiu pachnie już jesienią lub gdy po trudniejszym dniu w pracy wracam do domu i chciałbym odruchowo zadzwonić do mojej przyjaciółki, zapytać czy zaparzy herbatę. Zaczynam widzieć, że nawet jeśli na praktycznym poziomie snuję plany niezwiązane z krajem i przecież doskonale wiem: zarówno w Polsce jak i w każdym innym miejscu na Ziemi muszę jeść, pić, zapewnić sobie te same warunki do życia – podświadomie odczytuję rodzinne strony jako bezpieczną przystań.
Ufam, że niedługo dojrzeję do zrozumienia słów: „Opuszczenie swojej ojczyzny – oto praktyka bodhisattwy”. W międzyczasie cieszę się odkrywaniem jakie wrażenia wypływają na powierzchnię mojej świadomości w nowych warunkach życia i jakie tendencje mogę u siebie zaobserwować. Uśmiecham się i czerpię z tej świeżości ile tylko mogę.