Jest środa wieczór. Siedzę czytając książkę, którą po chwili zostawiam na rzecz komputera. Właściwie to nie mam celu… trochę facebooka, kawałek filmu, liźnięcie wiadomości nie z tej ziemi – wychodzi całkiem mdląca pstrokata maź.
Jutro mamy jechać na odosobnienie. Dwa dni sesshin gdzieś na wiosce pod Wrocławiem. Czuję jak coraz bardziej ogarnia mnie „Niechcemisizm”. „Może zostanę w domu…? odpocznę sobie i coś porobię…” Moja praktyka siedzenia chyba zanikła całkowicie ostatnimi czasy. Wchłonęły ją praca, spotkania, projekty, których termin wisi nade mną niczym czarne chmury czekając, aż lunie na mnie deszcz konsekwencji.
Dzwoni telefon. Maciek miał wypadek. Nic groźnego, ale na sesshin nie pojedzie. „Kurcze… teraz już na pewno muszę jechać… nie mogę tak wszystkich zawieść…” Planowaliśmy to już od paru tygodni. Jada wszyscy (no teraz oprócz Maćka). Wszystko jest zorganizowane i znikąd wypatrywać znaku zmiany planów. „No trudno… jakoś się przewinę. To w końcu tylko dwa dni…”
Wstaję rano z ociąganiem. Śniadanie, albo coś, co tylko porą dnia przypomina śniadanie, nie mobilizuje mnie w ogóle… Pablo już czeka w umówionym miejscu. Ok…! Ostatecznie ogarniam się i wychodzę. Całe szczęście, że jadę z Pablo. Z każdą minutą kruszeję przy jego cieple i łagodności. To jak balsam chwilowo chłodzący rozgrzaną do czerwoności głowę stawiającą się wszelkim próbom podniesienia z niechcemisizmu („ech…. może to nie będzie takie trudne…”). Zabieramy Kubę i wyjeżdżamy z Wrocławia.
Po godzinie docieramy do malutkiej wioseczki z ogromnymi ruinami dworku folwarcznego przy jedynym skrzyżowaniu, które stanowi zarazem „centrum” tego światka. Znajdujemy całkiem schowany wjazd na naszą farmę. Wita nas dużym napisem „LUDZIE DYNIE 10ZL/KG” z jednej strony i „SEGREGUJ ŚMIECI – NIE WKURZAJ DZIECI” z drugiej. „Chyba mi się tu podoba.” decyduję po chwili. Parkujemy koło stodoły przemyślnie zaadoptowanej do ugoszczenia niemałej grupki ludzi. Jest kuchnia, małe pięterka, a ostatnie rozciąga się na całą długość stodoły-domu tworząc pokaźną salę usłaną materacami do spania. Na miejscu jest już reszta – w sumie siedem osób. Mateusz przyjedzie trochę później. Z czasem zaczynamy odkrywać uroki tego miejsca. Wszędzie pełno kawałków lusterek wmurowanych błotem w ściany, poprzewieszane gdzieniegdzie siodła, trochę dalej zaparkowany stary ogórkowy autobus. W środku stodoły-domu ogromny piec i pełno masek wiszących na ścianach. Dał bym głowę, że afrykańskie, tylko… dlaczego z metalu? Po czasie stawiamy śmiałą teorię, że należą one do jakiegoś futurystycznego plemienia posługującego się dziwnym pismem. Można je znaleźć w różnych miejscach pod bardziej zrozumiałymi znakami tworzącymi np.: „ Tutaj proszę nie palić”. Nie zdążyliśmy zapytać o to Jurka – naszego gospodarza. Zresztą mogło by się okazać, że to była zwykła cyrylica albo na przykład grecki… A maski…Lepiej je zostawić tak jak są.
Zaczynamy siedzenie. Ledwo siadam i zaczyna się… Umysł robi dokładnie to, do czego go przyzwyczaiłem. Znów przerabiam pstrokatą mdłą papkę myśli i obrazów, tylko po to, żeby za chwilę walczyć z ogarniającym mnie snem. Pół godziny efektów niechcemisizmu dobiegło końca. Wstajemy i medytujemy chodząc w kółko. Trochę się rozbudzam. Siadamy znowu. Kolejne pół godziny i wcale nie jest łatwiej. Kinhin. Znów siadamy. Patrzę na siebie… z tym wszystkim, co moje i nie moje… Gong! …wreszcie…! Czuję się jak bym porozrywał w sobie tak dobrze zaopatrzone strupy przyzwyczajeń i łatwiejszych wyborów. Wstaję i tak mi ciężko. Patrzę w jedno z lusterek, potem na maski, …znów w lusterko…
Jedziemy odebrać Mateusza. Dobrze pobyć jeszcze przez chwile samemu. Ogarniam myśli. Po drodze rozmawiam z Pawłem o praktyce, duchowości, o uniwersalności Dhammy. „Jak mi tego brakowało!” Zgarniamy Mateusza i wracamy.
Czeka na nas wspaniały prosty obiad z ryżu i warzyw oraz sałaty. Jaka miła odmiana po spalonych wigilijnych pierogach. Przerwa ze spacerem po okolicy i znów zaczynamy.
Zawieszam broń i zawieram pakt nieagresji z samym sobą. Nie chcę walczyć, wstydzić się ukrywać, grać… Jestem… ze wszystkim – i z niczym się nie utożsamiam. Przyznaję się do siebie. Mija kolejne półtora godziny. Zaczynam rozpoznawać swoje fortele i wybiegi. Zdeterminowany, żeby nie łamać zawieszenia broni, zwyczajnie się im przyglądam. Skanuje się studiując tą niesamowitą zależność ciała i umysłu. Każda myśl powoduje reakcję, którą czuję gdzieś w sobie… raz w brzuchu, raz w gardle, raz przyśpiesza mi się oddech, raz go zwalniam… Cała mozaika uczuć i odczuć… Zaczyna się ból pleców, rwą kolana… Widzę je… Nie reaguję, ale przyglądam im się z różnych stron. Jestem bólem, a on jest mną. Pojawia się i nasila, tylko po to, żeby zaraz zniknąć… i znów pojawia się, rozlewa po kolanach i udach – i znika… tak cały czas… Ze zdziwieniem patrzę jak bardzo solidny i mocny się wydaje tylko po to, by zaraz kompletnie przestać istnieć.. „anicca…..” i cisza… .. . . . . . Gong! Chwila przerwy przed ostatnim siedzeniem. Z determinacją świadomości wracam na poduszkę. Prosto w ciszę… Co za cudowny dźwięk przeplatający się ze świadomością bycia. Opadł na nas jak mgła i otula z każdej strony. I wibruje…. I jest ciężki i lekki.. Świadomość bycia tu i teraz! Ze wszystkimi razem. Z każdym z osobna… w ciszy…. ze wszystkim…. Słysze przelatujący wysoko wysoko samolot. „Jak dobrze, że jestem tu i teraz….!” Nie lecę myślami za nim, gdzie będzie lądował – zawsze to robię: „ciekawe dokąd leci? Kim są ci ludzie na jego pokładzie? Co się stało, że lecą tak daleko? To na pewno wielki dzień dla nich. Wysiądą w jakimś egzotycznym kraju. Podróże, zmiany, nowe horyzonty… Szkoda, że mnie nie ma w tym samolocie z nimi…”. Teraz jestem tutaj. Nie wsiadam do samolotu, ale jak drzewo zapuszczam korzenie tu, gdzie przywiódł mnie wiatr wyborów i ich następstw. I znów cisza…. jej drżenie i świadomość………. Rozlega się Gong! na koniec dnia. Przełamując ból w plecach powoli kłaniam się składając ręce w gassho. Nagle w tej mgle odchodzącego dźwięku gongu rozlega się stanowczy, prawie krzyczący, donośny i głęboki głos Pawła:
„Pozwólcie, że przypomnę z szacunkiem!
ŻYCIE I ŚMIERĆ TO SPRAWA NAJWYŻSZEJ WAGI!
CZAS BIEGNIE SZYBKO, OKAZJA ZOSTAŁA STRACONA!
PRZEBUDŹ SIĘ! – PRZEBUDŹ, BĄDŹ UWAŻNY!
NIE MARNUJ SWOJEGO ŻYCIA!”
Czuję jego wzrok wbity we mnie, a przez całe ciało przechodzi ogromny dreszcz i uczucie jakby niedowładu… „PRZEBUDŹCIE SIĘ…!” Wstajemy, by oddać pokłon temu, co utożsamia Budda. …”ŻYCIE I ŚMIERĆ… NIE MARNUJ SWOJEGO ŻYCIA…!” Dotykam czołem chłodnej podłogi… „Żyję…!!! To nie zabawa w fortele i wybiegi..! Żyję…! i umrę…!! « Życie to sprawa najwyższej wagi…»”. Powoli wstaję czując jak trzęsą mi się nogi. „Czy to było tylko do mnie?? Czy on jakoś czytał we mnie przez ten cały czas? A może w jakiś sposób zorganizowałem wszystkim projekcję tego co dzieje się w mojej głowie i duszy…?” Te słowa… Tak bardzo zaadresowane! Świdrują każdą moją cząstkę i opadają głęboko z hukiem jakby miały się na dobre rozgościć zapuszczając korzenie… Nie bardzo wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Teraz to bez większego znaczenia, bo w głowie ciągle rozbrzmiewa echo: „życie, śmierć, okazja, przebudź się, czas…, życie…, życie…”
Zostaję chwilę z Pawłem. Tłumaczy mi, że to jest stara japońska gatha zamykająca dzień. Trochę mnie uspakaja, że nie czytał mi jakimś sposobem w głowie. „Stara?! Rany…! Nigdy bardziej współczesna…!”
Spędzamy ten wieczór w kuchni. Pijemy zieloną herbatę i gramy w grę uważności. Tak bardzo żyję! Ta stodoła, ci ludzie, to życie…!
Jeszcze długo w noc słyszę echo słów gathy nie mogąc zasnąć… Chce mi się szczerze śmiać z niechcemisizmu. Uśmiecham się, a wpadające światło księżyca z sobie tylko charakterystyczną ciszą, rozdziera ciemność i uśmiecha do mnie….. Powoli zasypiam…..
Od rana kolejne cztery i pół godziny siedzenia. Znów jest świadomość, cisza i mój przyjaciel ból. Pakt zawieszenia broni skończył się na dobre. Staję się swoim przyjacielem. Patrzę i dotykam. Widzę te słabe i chore miejsca. Nie wykręcam się od nich. Wręcz przeciwnie! Ogarniam je większym współczuciem i planuję zająć się nimi od razu.
W przerwach spacerujemy, jemy śniadanie, obiad, rozmawiamy. Nic się nie zmieniło. Tylko ta świadomość: „nie marnuj życia…, bądź uważny…” Na koniec czuję wdzięczność dla wszystkich: za to, że byli, za skupienie, ciszę, śmiech, tak radykalnie różne podejście do życia, rozmowy…
Wracamy wieczorem z Pablo. Gadamy o wszystkim i niczym, z głośników sączy się cicho jakiś dub system. Po drodze na horyzoncie wita nas olbrzymi pomarańczowy księżyc. Zaczyna się miasto… Tutaj też życie toczy się swoim starym rytmem… Zmęczeni ludzie, dzwoniące tramwaje, iskrzące neony wystaw i światła drogowe… Wysiadam z auta pod domem. Żegnam się z Pablo. Zanim wejdę obracam się patrząc w ciemność, słuchając szumu miasta i cicho płynących z moich ust słów „Przebudź się…, nie marnuj swojego życia….”.. . . .